poniedziałek, 17 listopada 2014

Dziewczyna z obrazu

Siedzę w ciemności, patrząc na Twoją twarz oświetloną jedynie słabym światłem świec, które zapaliłam, żeby uciec przed całkowitą ciemnością, przed całkowitym zimnem. Nie wiem, kim jesteś, ale patrząc na Twój portret czuję się tak, jak gdybym spojrzała na własną duszę.

Są piękne obrazy. Naprawdę piękne, idealne technicznie, dopracowane w każdym, najdrobniejszym szczególe, urzekające swoim realizmem. Takie, które wyglądają prawie jak zdjęcia. Zachwycają.

Ale nigdy nie hipnotyzują. Tym, co porażało w tym portrecie nie była dokładność i precyzja - mimo, że został wykonany bardzo starannie. Liczyło się jednak coś więcej, coś nieuchwytnego, coś nie do opisania. Wrażenie, że dziewczyna z obrazu to moja siostra astralna,  że jej oczy wyrażają wszystko, co kiedykolwiek mogłabym chcieć powiedzieć. Potrafiłam w nie patrzeć bez końca.

Alkohol zaczynał już trochę na mnie działać, butelka z winem stała obok mnie prawie całkiem opróżniona. Ostatnio zaczęłam mieć mocniejszą głowę, zabawne. Ja, która zawsze odpadałam pierwsza. Wyobrażałam sobie, co mogłabym zrobić z bezimienną postacią, patrzacą się na mnie tak wymownie, gdybym ją spotkała. Posiadała przecież swój rzeczywisty pierwowzór.

Nie potrafiłam albo tylko nie chciałam sprawiać, aby ta wizja nabrała realizmu. Ja też w końcu dorosłam, a może tylko stałam się bardziej dziecinna i byłam już w stanie posiadać rzekomo najpiękniejsze marzenia - takie, których nie da się spełnić. Na przykład dlatego, że wcale się tego spełnienia nie pragnie. Marzyłam o niej, ale nie chciałam, żeby istniała poza moją głową i płótnem stojącym przede mną.

Kiedy przymykałam oczy, chłodne, niebieskawe barwy przechodziły niemalże w skalę odcieni szarości. Wpatrywałam się, wyobrażając sobie, że stoi za mną, aż czułam jej domniemaną obecność niemalże namacalnie.

Nie nadałam jej imienia. To jeden z tych przypadków, kiedy nazywanie może zrobić tylko krzywdę.
Położyła mi dłonie na ramionach. Szczupłe dłonie z długimi palcami pianistki, drobniejsze od moich. Kiedy lekko je zacisnęła, poczułam ostre zakończenia paznokci na nagich obojczykach. Wtedy uderzyło mnie, jak bardzo jej pragnę.

Złapałam dziewczynę za rękę i pociągnęłam na dół, na podłogę, usiadła z gracją obok mnie. Patrzyłam w oczy, równie szare jak moje, ale o nieporównywalnie bardziej rozpaczliwym spojrzeniu. Było w nim pożądanie i desperacja. Czasami nie ma nic piękniejszego od mieszanki tych uczuć. Zrozumiałam to kiedyś we śnie, jednym z tych krystalicznych, czystych snów, pełnych namiętności bez erotyki, pełnych emocji bez motywów. Jednym z tych, które zmieniają na zawsze postrzeganie rzeczywistości.

Wyciągnęłam rękę w stronę jej twarzy i pogłaskałam policzek. I wtedy już wiedziałam, że nie mogę czekać ani chwili dłużej. Nawet jeśli mogłabym się utopić w jej oczach, wolałam dryfować po powierzchni ciała.

Badałam powoli jej usta. Mój język przesuwał się najpierw po uszminkowanych wargach, później subtelnie je rozchylił i wśliznął się do środka. Całowała miękko, ale bardzo namiętnie, przywracając tej czynności właściwą jej wagę. Czasem traktowałam pocałunki niemalże rutynowo, jak pańszczyznę, którą trzeba odrobić przed seksem, mimo, że żadnej ze stron na tym nie zależy. Z nią nabrały zupełnie innego sensu, przestały być nieistotnym wstępem, a zaczęły aktem kompletnym, tworzącym całość, nie tracąc jednocześnie posmaku obietnicy czegoś więcej.

Mimo to, nie umiałam powstrzymać fal gorąca, które ogarniały mój umysł w równym stopniu, co ciało. Nie mogłam poprzestać na pocałunku, nieważne jak doskonałym.

Przesuwałam wargami i językiem po jej szyi, obojczykach, ramionach. Coraz szybciej, szybciej, w rytmie jej serca, kierując się oddechem jak kompasem, żeby wiedzieć, co sprawia jej największą przyjemność. Trzymałam piersi, bardzo mocno, aż wyślizgiwały mi się ze spoconych dłoni, a wtedy łapałam je znowu. Blade światło świec nie pozwalało zobaczyć, ale prawdopodobnie narysowałam już paznokciami część mapy tego zbliżenia. Lizałam jej sutki, podgryzając pewnie jak zwykle nieco za mocno. Jęczała cicho, brzmiała troszkę jakby płakała.

Nie przestawałam się zajmować piersiami, gryzłam ciemne sutki, a jedną ręką sięgnęłam niżej, przesuwałam ją na dół po płaskim brzuchu. Miała białe, porcelanowe wręcz ciało bez ani jednego włoska, piękną cipkę, taką jaką zawsze chciałam mieć - z małymi, niewystającym mniejszymi wargami. Pocałowałam je, niemalże z czcią. Rozchyliłam palcami, a językiem odnalazłam łechhtaczkę.

Seks oralny może być bliski medytacji czy modlitwie. Kiedy spędza się dużo czasu skupiając się wyłącznie na ruchach języka i przytulając uda kochanki, czas przestaje mieć znaczenie, pożądanie rośnie powoli, acz nieubłaganie. Można doświadczyć jedności absolutnej, kiedy wargi stapiają się z drugimi wargami. Uświadomiłam sobie, że z góry przy tym słabym świetle mogłybyśmy wyglądać nawet jak jeden, bardzo długi organizm. I tak się czułam.

Poczułam skurcze jej orgazmu. Z każdym kolejnym rozmywała się, traciłam ją.

Zniknęła. Leżałam sama na podłodze, nie mogąc powstrzymać łez.

Mała śmierć.